Westerplatte
W nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 r. dowódca załogi Westerplatte, major Henryk Sucharski, po telefonicznym sprawdzeniu dyżurujących załóg w wartowniach i placówkach, położył się spać. Była cicha, ciepła noc. U wejścia do kanału portowego widać było światła pozycyjne niemieckiego pancernika "Schleswig-Holstein", który 25 sierpnia przybył do portu z "kurtuazyjną wizytą". Świtało, kiedy majora obudził huk i strzały. Dwa wystrzały armat dużego kalibru targnęły powietrzem. Liczne ptactwo półwyspu zerwało się z wrzaskiem i łopotem skrzydeł wśród łamiących się gałęzi i drzew. W wartowni rozdzwonił się telefon. Z placówki "Prom" dzwonił jej dowódca, Leon Pająk, z meldunkiem o ostrzale przyczółka. 19 dział pancernika atakowało półwysep ciężkimi pociskami artyleryjskimi kalibru od 8 do 280 mm. Jeszcze nie przewalił się grzmot wybuchów armatnich, gdy silna eksplozja zniszczyła główną bramę wjazdową. Działania niemieckie były ze sobą zsynchronizowane. Po gwałtownej nawale ognia w wyłomie muru ukazała się kompania szturmowa niemieckiej marynarki. Do szturmu ruszyła kompania SS "Danziger Heimwehr".
Chorąży Jan Gryczman w napięciu czekał, ażeby Niemcy jak najbliżej podeszli do placówki "Prom". Gdy można już było rozróżnić ich twarze, lunął deszcz pocisków z karabinów maszynowych. Cel był tak bliski, że załoga placówki mogła strzelać niemal na oślep. Niemcy osłupieli: nie spodziewali się takiej obrony. Zaczęli bezładnie strzelać z pistoletów maszynowych. "Mein Gott! Wasser! Zu Hilfe!" - rozległy się naraz wołania.
Wartownie
Po tym pierwszym nieudanym ataku Niemcy musieli się wycofać, pozostawiając na przedpolu wielu zabitych. Wśród nich padł dowódca kompanii szturmowej przywiezionej z Kłajpedy. Ataki na inne punkty zostały odparte. Ważną rolę odegrały tu przygotowane zawczasu zasieki z drutu kolczastego, szczególnie zaś ukryte w trawie potykacze. Krótka chwila przerwy pozwoliła obrońcom na zorganizowanie przeciwdziałania. Patrol wysłany przez dowódcę placówki "Prom" wysadził wartownię policji gdańskiej przy bramie wjazdowej, a w stronę gniazd ogniowych nieprzyjaciela w Nowym Porcie skierowano strzały jedynego działa polowego dogi. Polska doktryna taktyczna odnosiła sukces: przyjąć natarcie nieprzyjaciela, przetrzymać je, a po jego odparciu przystępować natychmiast do przeciwataku! Tymczasem "Schleswig-Holstein" podpłynął na wysokość Zakrętu Pięciu dogów i zaczął razić przyczółek ogniem bezpośrednim z odległości 400-600 m. Las, który gęsto pokrywał cały obszar Westerplatte, zamieniał się stopniowo w pole sterczących kikutów. Jedyne działo obrońców zamilkło, oddawszy zaledwie 28 wystrzałów. Do dowództwa nadchodzą pierwsze informacje o stratach. Zginęli: starszy sierżant Wojciech Najsarek, zawiadowca stacji, kapral Kowalczyk i strzelec Bronisław Uss. Porucznik Leon Pająk został ciężko ranny na placówce "Prom". Jednak i tym razem natarcia niemieckie zostały odparte przed linią wartowni. W dniu tym Niemcy jeszcze trzykrotnie ponowili ostrzał polskich pozycji na Westerplatte z pancernika i baterii lądowych z Wisłoujścia i Brzeźna. Od nieustannych wybuchów półwysep dygotał i chwiał się pod nogami. Ostatnie natarcie nastąpiło przed zmierzchem, lecz i ono załamało się w ogniu broni maszynowej Polaków.
Poczta Polska
W centrum Gdańska równie zdecydowany opór stawiła Niemcom Poczta Polska. Była to nie tylko placówka urzędowa, ale także instytucja życia narodowego i kulturalnego. Jej pracownicy (125 osób) mieli obowiązek utrzymania łączności między polskimi władzami w Gdańsku a krajem. O świcie l września, gdy niemal równocześnie z salwami pancernika "Schleswig-Holstein" policja gdańska i oddziały "Heimwehr-Danzig" atakują Pocztę Polską, zastają ją gotową do obrony. Napastników witają serie z karabinów maszynowych. Hitlerowcy gdańscy wysadzają ścianę poczty. Dowódca obrony, Konrad Guderski, wyrzuca przez wyłom granat, który rani go śmiertelnie. Dowództwo obejmuje Alfons Flisykowski. Niemcy ostrzeliwują budynek z odległości 50 m. Cały gmach drży w posadach, dym i kurz przesłaniają wszystko, oślepiają i duszą obrońców. Jednak ci nie przerywają walki, choć już czas 6-godzinnego trwania, w ciągu którego miała nadejść odsiecz armii "Pomorze", dawno upłynął. Na maszcie wciąż powiewa biało-czerwona flaga Rzeczypospolitej. O godzinie 12 Niemcy żądają poddania się. - Nie ma mowy o poddaniu się! - wołają obrońcy. Wówczas Niemcy oblewają gmach benzyną i benzolem. Pada iskra i budynek płonie. Polacy opuszczają kolejne piętra. Wreszcie osmoleni dymem, ranni i poparzeni kapitulują po czternastu godzinach bezustannej walki. Wzięci do niewoli, po miesiącu przesłuchań zostaną rozstrzelani na Zaspie pod Gdańskiem.
Noc z 1 na 2 września upłynęła na Westerplatte spokojnie, lecz z nastaniem świtu znów rozpoczęła się piekielna muzyka artylerii. Do południa obrońcy odpierają ataki Niemców. Tym razem próbują oni zaskoczyć polską obronę od strony morza, ale radzi sobie z nimi dobrze mat Bernard Rygielski, obsadzający placówkę "Fort". Od strony Orłowa docierają ożywione odgłosy kanonady. Czyżby stamtąd nadchodziła już pomoc? Niestety! Komunikat radiowy donosi o ciężkich walkach obronnych na całej granicy. Wódz Naczelny pozdrawia załogę Westerplatte. Spiker radia w Warszawie informuje: "Westerplatte jeszcze się broni". Istotnie: "jeszcze", gdyż zadaniem placówki było trwać w obronie tylko 12 godzin, do czasu przybycia odsieczy. Po odparciu drugiego ataku zalega chwilowa cisza. Ale jest to cisza przed nowym ciosem. Niemcy kończą ewakuację mieszkańców Nowego Portu, aby zapewnić sobie swobodę bombardowania polskiego bastionu. Podpalają także zabudowania Rady Portu, by pancernikowi oczyścić pole ostrzału.
Luftwafe atakuje
Późnym popołudniem, około godziny 17, złowrogie wycie podrywa na nogi obrońców. Potężne wybuchy wstrząsają posadami koszar i wartowni. W powietrze wylatują kaskady ognia i ziemi, cały półwysep staje w obłokach dymu. To eskadry niemieckich nurkowców niosą śmierć i zniszczenie. Kapitan Franciszek Dąbrowski, zastępca dowódcy przyczółka, wybiega na plac. Kto żyw, przywiera ciasno do ziemi, ścian, załomów. Łączność z wartownią nie działa, nikt nie odpowiada. Nadlatują nowe fale sztukasów, zrzucając serie bomb kruszących i zapalających. Kapitan wraca do kabiny bojowej wartowni nr VI obok dowództwa. Widać stąd przedpole walki pełne lejów, zwalonych drzew i dymiących ruin. Niestety, wartownie nr V i nr II są zniszczone, a ich obsługa - pod gruzami. W dniu tym załoga poniosła straty: miała 9 zabitych i wielu rannych. Bomba przebiła także dwa stropy budynku koszarowego wraz z pomieszczeniami dowództwa. Cała sieć telefoniczna jest zniszczona. Rozbite też zostały oba moździerze.Obrońcy nie mają już teraz ani jednego działa.
Na rozkaz komendanta Sucharskiego rzucono się do niszczenia tajnych akt i szyfrów. Wydaje się zupełnie pewne, że natychmiast nastąpi kolejne natarcie. Jednak Niemcy pokazują się dopiero o godzinie 20. Próby desantu od strony Nowego Portu zostają udaremnione przez placówkę "Przystań". Tej nocy obrońcy nie zmrużą oka -będą patrolować półwysep i usuwać uszkodzenia łączności.
Jak ratować rannych?
Najgorzej jest z rannymi. Bezustanne bombardowanie ciężkimi moździerzami podważyło konstrukcje żelbetowe, ściany koszar i wartowni pękają. Nie ma gdzie ukryć rannych, nie ma czym bandażować ran ani przeprowadzać operacji. Lekarz załogi, kpt. Mieczysław Słaby, stwierdza w oddziale dezynterie. Dowódcy placówek proszą o zmianę ludzi, ale brak jakichkolwiek rezerw, wszyscy są bez przerwy w akcji.
Niemało otuchy dodadzą załodze komunikaty Polskiego Radia: o wszczęciu przez Francję ofensywy na linię "Zygfryda", czy o wypadzie polskiej kawalerii w głąb Prus Wschodnich. Ale rzeczywistość bezpośredniego pola walki staje się coraz groźniejsza. Rankiem 4 września działa pancernika znów rozpoczynają morderczy ogień. Tym razem dołączyły do niego z pełnego morza armaty kontrtorpedowca "Von der Groeben" i torpedowca "T-196".
Niemiecki plan ataku zakładał, że należy maksymalnie wyczerpać obrońców, aby zmusić ich do złożenia broni. Dowództwo Wehrmachtu było w najwyższym stopniu zirytowane faktem, że garstka szaleńców urąga ich świeżo ogłoszonej zwierzchności nad Gdańskiem i ogniem odpowiada na apele o kapitulację. Toteż w odwet za każdy komunikat rozgłośni warszawskiej o obronie Westerplatte nacierają ze zdwojoną siłą.
Ogień ze wszystkich stron
Ostrzał od strony morza kończy kolejnym lądowym atakiem na placówkę "Przystań". Na szczęście ostatnie strzały padają na Nowy Port, przynajmniej na chwilę obezwładniając górujące nad półwyspem punkty i stanowiska ogniowe na wieżach oraz w magazynach portowych. Ta drobna satysfakcja musi wystarczyć Polakom za rzeczywistą pomoc. Przed północą 4 września nieprzyjaciel próbuje zawładnąć wartownią nr I i placówką "Fort", aby pod osłoną falochronu przedostać się do wartowni nr IV, zdobyć ją przez zaskoczenie i podejść obronę od tyłu. Ale i to się nie udaje. Mimo skrajnego wyczerpania załoga "Fortu" z matem Rygielskim na czele wypiera przeciwnika granatami, zadając mu duże straty.
Równocześnie coraz bliżej wybrzeża podpływają flotylle poławiaczy min, by oczyścić południowy rejon Zatoki Gdańskiej dla ewentualnego desantu z morza. Jednak silny ogień polskich baterii nadbrzeżnych z Redłowa i Oksywia zmusza Niemców do zaprzestania akcji i wycofania się na północny wschód.
W dniach 5 i 6 września Niemcy kierują ze wszystkich stron na Westerplatte ogień baterii lądowych. Wobec niesłabnącego oporu Polaków oddziały SS i marynarzy są zastąpione przez lepiej uzbrojony Wehrmacht. Polska placówkę tranzytową bombarduje również niemieckie lotnictwo. To, co sie dzieje na półwyspie, co ogarnia całą przestrzeń, trudno już nazwać "ogniem": to zwarty grad stali. Do dział różnych rozmiarów dołączają groźne dla żelazobetonowych umocnień moździerze najcichszego kalibru. Kolejne natarcie niemieckie od strony lądu i tym razem wycofuje się bez rezultatu. Jednak wzrastające wyczerpanie i straty załogi, a przede wszystkim tragiczny los rannych, potwierdzają beznadziejność sytuacji.
Czy nadal walczyć?
5 września wieczorem major Sucharski zwołuje odprawę oficerów, chorążych i starszych podoficerów. Odprawa kończy się podjęciem decyzji o kontynuowaniu oporu. Najbardziej zdecydowanie opowiada sie za nią kpt. Franciszek Dąbrowski, co nawet rzuca jakby cień na Sucharskiego, że nie dorównuje w dzielności i odwadze swemu zastępcy. Ale przecież położenie zmieniło się całkowicie z chwilą, kiedy poddały się Grudziądz i Bydgoszcz, kiedy upadła obrona Mławy. Czy dalsza obrona ma jeszcze sens?
Sucharski waha się. Jako dowódca musi mieć na uwadze odpowiedzialność za powierzonych sobie żołnierzy. Do końca życia stawiać sobie będzie pytanie, czy całkowicie wykonał powierzoną mu misję. Tym razem jednak, choć postanowione zadanie zostało wykonane dawno i z naddatkiem, choć przewaga nieprzyjaciela jest przytłaczająca, żołnierski obowiązek nieustępliwej walki nad Bałtykiem każe mu wydać rozkaz dalszej obrony .
Noc
Około godziny 22 cały brzeg morski półwyspu zajaśniał od reflektorów flotylli poławiaczy min. Niezwykle silne światło dociera aż do koszar, rozjaśnia wnętrze punktu oporu, oślepia obsadę.
Po chwili ciszę przerywa silna strzelanina i wybuchy granatów ręcznych. To placówki "Fort" i "Tor kolejowy" odpierają nowy wypad Niemców. 6 września kolejne silne uderzenie batalionu pionierów szturmowych Wehrmachtu - jak poprzednie -załamuje się w ogniu maszynowym wartowni i placówek. Obrońcy w szaleńczej walce tracą rachubę czasu, nie widzą już niczego poza zniszczonym terenem i wychylającymi się od czasu do czasu baniastymi hełmami ze swastyką. Pod wieczór ze stanowiska dowodzenia nadchodzi ostrzeżenie o natarciu czołgów.
Obsługi karabinów maszynowych ładują amunicję przeciwpancerną. Nie słychać ani warczenia silników, ni zgrzytu gąsienic. Ze strony stacji wzbija się kłąb czarnego dymu. To Niemcy podsunęli cysternę z ropą naftową. Ropa wybucha płomieniem. Obrońcy spoglądają na ogień z wyrazem bezsilności i grozy.
Szósty dzień obrony ma się ku schyłkowi. Umilkło już rozgłośnie w Katowicach i Krakowie, w Poznaniu i Łodzi. Wieczorne komunikaty niemieckie donoszą o zarządzonym odwrocie polskich wojsk. Major Sucharski ponownie rozważa możliwość kapitulacji. Przez całą noc, bez zmrużenia oka, obrońcy odpierają ataki.
Kapitulacja z honorem
Dzień 7 września rozpoczyna się huraganowym ogniem moździerzy i artylerii. Nie sposób już zorientować się, skąd lecą pociski i jakiego są kalibru. W obłokach dymu i kurzu walą się kikuty drzew, drżą resztki fortyfikacji, dygoce ziemia. Rusza generalny, trzynasty z rzędu, szturm Niemców.
Jak podaje historyk niemiecki: "nacierające oddziały dotarły prawie do centrum Westerplatte. Wysadziły co prawda kilka umocnień, lecz na skutek bohaterskiej postawy obrońców i ich determinacji - musiały jeszcze raz się wycofać".
Komendant Sucharski podejmuje jednak nieodwołalną decyzję poddania się. Osobiście staje w oddziale parlamentariuszy. Towarzyszą mu starszy ogniomistrz Leonard Pietraszak i mat Marian Dobiesa. Są oni przyjęci z honorami przez dowodzącego siłami gdańskimi gen. Friedricha Eberhardta i dowódcę pancernika "Schleswig-Holstein" komandora Gustava Kleinkampa.
- Biliście się dzielnie, - przyznaje gen. Eberhardt, podnosząc rękę do daszka czapki. Dowódcy obrony, majorowi Sucharskiemu w dowód uznania pozostawiają szablę oficerską. Załoga Westerplatte idzie do niewoli.
To drobne w skali operacyjnej zwycięstwo niemieckie zostało przez nich okupione ciężkimi stratami. Pierwszego tylko dnia pod ogniem obrońców Westerplatte padło 70-100 zabitych i 120-150 rannych. Ogółem straty niemieckie w czasie przeprowadzonych 13 szturmów i wypadów wynoszących ok. 300 zabitych i 700-1000 rannych. Niemcy oceniali swe straty na 2000 poległych. Pochodziły one w znacznej mierze od własnego ognia, który prowadzono ze wszystkich kierunków, a którego skutki oprócz oddziałów niemieckich odczuli także mieszkańcy Gdańska.
Dostęp do morza
Dostęp Polski do morza stanowił jeden z zasadniczych postulatów programu odbudowy Rzeczypospolitej po 1918 roku, gdyż zapewniając kontakt ze światem, warunkował rozwój gospodarczy kraju. "Wiatr od morza" był zawsze wyrazem tęsknoty narodu do potęgi i wielkości. Jednak postanowienia traktatu wersalskiego przyznające nowo odbudowanemu państwu polskiemu 70-kilometrowy odcinek wybrzeża, wyłączały z niego Gdańsk, który wprawdzie pozostawał w obrębie polskiego obszaru celnego, ale funkcjonowanie jego określał statut "wolnego miasta". W tych warunkach już w 1920 roku zapadła uchwała sejmowa, aby wybudować własny port na Bałtyku w Gdyni, nie rezygnując - rzecz prosta - z przysługujących Polsce praw do Gdańska, którego możliwości przeładunkowe byłyby w pełni wykorzystywane... Wyrazem stosunku Polaków do Bałtyku była pieśń śpiewana przez marynarzy i wojsko, hufce przysposobienia wojskowego oraz drużyny harcerskie:
"Morze, nasze morze!
Wiernie ciebie będziem strzec.
Mamy rozkaz cię utrzymać,
Albo na dnie, na dnie twoim lec,
Albo na dnie z honorem lec."
Nikt jednak nie przypuszczał, że to rzewne ślubowanie stanie się zadaniem bojowym, które wypadło zrealizować w 1939 roku. Wprawdzie mało kto mógł się łudzić, że ów skrawek wybrzeża, połączony z resztą kraju 150-kilometrową kiszką "korytarza pomorskiego" da się obronić, ale nikomu nawet przez myśl nie przeszło, by oddać go bez walki. Oto jest geneza bohaterskich walk nad Bałtykiem, które trwały tak długo, jak obrona reszty kraju. A znaczy to, że nie sposób wyobrazić sobie Polski bez morza, że wybrzeże Bałtyku jest integralnie związane z całością państwa zarówno rytmem życia, jak i walki, pomyślności i klęski. Prawda ta najpełniej wyraziła się na terenie Gdańska.
W Wolnym Mieście Gdańsku było wiele polskich placówek administracyjno-gospodarczych: Urząd Celny, Biuro PKP, Poczta Polska oraz Wojskowa Składnica Tranzytowa na Westerplatte do przeładunku materiałów wojennych. Ostatnie dwie placówki okryły się we wrześniu 1939 r. nieśmiertelną chwałą.
Oddział strzegący na Westerplatte przeładunku materiałów wojskowych składał się z 2 oficerów, 20 podoficerów i 66 szeregowych. Dopiero w czasie narastającego w Gdańsku zagrożenia udało się komendantowi składnicy, mjr Henrykowi Sucharskiemu, w największej tajemnicy zwiększyć stan załogi do około 210 ludzi.
Siła ogniowa tej izolowanej placówki, która wkrótce miała się znaleźć na ustach całego kraju, również została wzmocniona. Ostatecznie składała się ona ze 160 karabinów powtarzalnych i 40 pistoletów oraz łącznie z 41 ręcznych, lekkich i ciężkich karabinów maszynowych. Wsparcie artyleryjskie miały zapewnić dwie armatki przeciwpancerne 37 mm, 4 moździerze 81 mm i 1 działo trzycalowe, przemycone w lipcu 1939 r. przez kapitana rezerwy, F. Dąbrowskiego, oficera sztabu Lądowej Obrony Wybrzeża w Gdyni.
Pod względem siły ogniowej załoga Westerplatte odpowiadała mniej więcej batalionowi piechoty. Lecz właściwa jej siła opierała się na starannej rozbudowie stanowisk bojowych i połączeniu ich ogniem. Obrona przyczółka rozporządzała sześcioma stanowiskami betonowymi, oficjalnie noszącymi nazwę "wartowni", które faktycznie rozbudowano jako umocnione stanowiska. Były one odporne na zmasowany ogień artylerii lekkiej i na pojedyncze trafienia pocisków artylerii ciężkiej. Ponadto tuż przed wojną zbudowano kilka stanowisk zielnych, tzw. "placówek".